10/06/2011

Nie mówcie niani, że to koszyk z jabłkami

Każdy duży chłopiec i ładna dziewczynka (dużość i ładność wg. moich kryteriów) wie, że internetowe kondolencje nie tylko są chujowe, stanowią esencję żenady. W pewnych środowiskach. 
Czuję tę chujowość bez żadnego wysiłku ani refleksji, chociaż gdyby ktoś mnie zapytał dlaczego tak jest, wyplułbym z siebie kilka gładkich, banalnych zdań, nie mając jednocześnie pojęcia dlaczego tak myślę. 
W ogóle ekscytowanie się śmiercią kogoś kto nie jest członkiem rodziny, psem, kotem, najlepszym przyjacielem, znajomym albo współpracownikiem (tylko pod warunkiem, że jest fajny) to najczystszy obciach. Sam tak uważam.
I Fakt, że akcje Apple wzrosły o DZIEWIĘĆ TYSIĘCY PROCENT od powrotu Jobsa z „zesłania” absolutnie tego nie zmienia. 
W związku z powyższym te kilka zdań (które już się stały epitafium i nic nie muszę dodawać) napisałem wyłącznie dlatego, że umarła jedna z nielicznych medialnych kreacji, którą kupowałem w całości jako człowieka. Jeżeli to wyłącznie twór samodzielnego, perfekcyjnego budowania wizerunku - tym lepiej. 
Więcej takich kreatorów. 
Bez względu na kontekst ostatniego słowa przed poprzednią kropką. 

1/18/2011

Uwaga. Żadnej promocji Face The Day. Tylko tutaj.


Wszystkie szanujące się notatki na blogach moich przyjaciół zaczynają się od dawno już nie pisałem i samo w sobie może być to całkiem dobrym początkiem dziwnego story.

Bardzo podoba mi się moda na słowo story nadużywane w najszerszych kontekstach, ponieważ chciałbym napisać, że jedyne story które pamiętam, to te w dużym pokoju mojej babci, za którymi ukrywałem się przed całym złem tamtego świata.


I nie oznacza to wcale, że u babci było mi źle, po prostu tak się powinno pisać o czasach dziecinnych. Wtedy zło miało zazwyczaj niesprecyzowany charakter, co nie zmieniało wprawdzie istoty zła, ale bardzo przyjemnie rozszerzało jego percepcję.

Kiedy byłem dzieckiem zło miało postać lęku przed tym, że nie jestem normalnym chłopczykiem i nigdy mi się nie uda tej normalności osiągnąć, a teraz zło to strach przed śmiercią kolejnej bliskiej osoby i absolutny brak lęku przed własną śmiercią. Przy świadomości, że nie jest to powód do chwalenia się, a jedynie poważna dysfunkcja osobowości. Pół godziny spędzone we wraku samochodu na dnie strumienia nie tylko nie wyleczyło mnie z tej dolegliwości, ale jeszcze bardziej w niej pogłębiło.

No właśnie.

Chciałbym bawić się słowem story, ale na nieszczęście mam aż za dużo historii do zapisania. Czuję wewnętrzną potrzebę stworzenia powieści ku pamięci tych, którzy odeszli i tych, którym tylko wydaje się że żyją. Przerżnięto ten lajfmotiw w tak wielu mniej lub bardziej perwersyjnych pozycjach, że boję się popaść w banał i grafomanię. Do tego stopnia, że spędzam noce nad szkieletami dziesiątków konceptów na powieść, której nie chcę napisać, a muszę. Bo nie wiem co innego mógłbym zrobić, żeby ocalić od zapomnienia to co powinienem. Powinność to ważna część mojego ego.

Niestety.


Obowiązek zarabiania milionów dolarów zmusił mnie do stworzenia firmy, w której przy okazji wreszcie się realizuję. Ufam, że jest to właśnie ta powinność, która wreszcie nie tylko skutecznie zaspokoi moje potrzeby, ale także zmieni na lepsze życie kilku bliskich mi osób.


Ta nadzieja jest tą zmianą w mojej rzeczywistości, która sprawia, że czuję powrót na pokład dawnego kapitana. Tego sprzed roku dwa tysiące piątego. Witam go z radością, życzę mu przejęcia sterów bez buntu wiernych frustracji i nałogów obecnego kapitana oraz atrakcyjnego rejsu wycieczkowym żaglowcem, zamiast dotychczasowego dowodzenia niemieckim u-botem już po zdobyciu przez aliantów Berlina.


Pierwsza praca, która daje mi satysfakcję polega na wymyślaniu pomysłów i wymyślaniu współpracownikom, kiedy mojej koncepcji nie realizują tak jak ją wymyśliłem. Gdyby ktoś nie zauważył to kolejny raz bawię się słowem (drugi raz: wcześniej story, a teraz wymyślać, jeżeli nie liczyć pogłębienia dysfunkcji na dnie strumienia). Wiem, że moi starannie wyselekcjonowani czytelnicy oczekują czegoś znacznie bardziej spektakularnego niż kiepskiej jakości przewrotnego manipulowania słowami. Przykro mi. Taki był pomysł na tę notatkę. Innego nie mam.


Odkryłem wszystkie karty i nie mogę już napisać co u mnie słychać od ostatniego dawno już nie pisałem. Nie przeczytacie o niezwykłych powrotach, kłopotach, odmiennych stanach świadomości i innych moich przygodach. Cóż, jeżeli jeszcze o tym nie słyszeliście, a jesteście wystarczająco zainteresowani, to wkupicie się w moje łaski (co nigdy nie było trudne i chyba nic w tej kwestii się nie zmieniło) i usłyszycie wszystko na żywo, albo przynajmniej przez telefon. Mniej i bardziej ciekawe wątki. Sorry, no bonus.


Nie da się tutaj zjeść chudego mięska, a tłuszczyku i żyłek zostawić innym

10/21/2010

Doktor G. i pomarańczowe tabletki.

Ponieważ narrację o locie corsą wciąż odkładam na lepsze czasy.


Może Pan w każdej chwili obudzić się porażony. Gruba, brzydka, a więc nieszczęśliwa Pani Doktor  właśnie tymi słowami próbowała zburzyć mój spokój ducha. Moją małą, opiatową krainę niekończącej się szczęśliwości. Wiedziałem, że mówiąc porażony nie miała na myśli silnego wstrząsu wywołanego wyjątkowo interesującym snem. Opiaty dają mi same spokojne, nudne  sny, a nawet jeżeli nie, to nie ma to najmniejszego znaczenia. Nic nie ma znaczenia, jeżeli można rozgryźć tabletkę morfiny. Przecież wtedy wszystko jest takie jak być powinno. Powinno? Powinno być  szczęśliwie, ciepło i błogo? Nie ważne. Takie pytania zadaje się tylko wtedy, kiedy nie można połknąć małej, pomarańczowej tabletki. Piszę, że wtedy, a przecież wtedy jest właśnie teraz (niestety?). Gdyby wtedy nie było teraz, nie napisałbym nawet słowa. I, jak już wspomniałem, nie zadawałbym żadnych pytań.

Pani Doktor miała na myśli porażenie całego ciała, a w zasadzie tylko nóżek i rączek. Porażenie języka raczej mi nie grozi. Znam wielu, którzy stwierdziliby, że szkoda. Potrafię wypowiadać wiele słów i całkiem nieźle wychodzi mi nadawanie im takiego kształtu, który jest wyjątkowo bolesny. Także dla tych z Was, których można zranić słowami. Możecie wtedy próbować się odwzajemniać, ale będzie przecież bolało Was jeszcze bardziej, bo przykre słowa rzucone we mnie zawsze przegrają z bólem pleców, albo z morfiną. Moja obojętność na kontratak ostatecznie Was znokautuje. Przykro mi. Ze złamanym kręgosłupem stałem się niezniszczalny.

Zburzenie mojego spokoju ducha to niestety kolejna, po brzydkich rysach i nadwadze, porażka Pani Doktor. Już wcześniej wydawało mi się, że mogę się obudzić porażony. Tyle, że nikt mi tego nie powiedział wprost. Przystojni Panowie Doktorzy najwidoczniej mieli bardziej interesujące zajęcia niż wypowiadanie tak banalnych stwierdzeń, które przecież niczego nie zmieniają. Nie mieli też czasu na rysowanie kręgosłupów na małych karteczkach. Pani Doktor narysowała ich dla mnie kilka. Mam na tę kwestie dwie teorie.

 Jedna jest cyniczna i wiąże się z faktem, że Panowie Doktorzy nie dostali ode mnie żadnych pieniędzy, a Pani Doktor i owszem, w związku z czym oni nie czuli się w obowiązku umilać mi czasu rysowaniem, a ona choć w ten sposób usiłowała wynagrodzić wyrzucone w recepcji banknoty.

 Druga jest związana z różnicami między płciami. Na najbardziej prymitywnym poziomie artyzmu dziewczynki chętniej i  ładniej rysują od chłopców. Przystojni Panowie Doktorzy z całą pewnością są niegrzecznymi chłopcami w obecności swoich uległych pielęgniarek ubranych w kuse spódniczki bez majtek, a Pani Doktor z pewnością była kiedyś brzydką, grubą dziewczynką. Takie mają więcej czasu na rysowanie, gdyż chłopcy nie ciągną ich za warkocze, oraz nadzwyczaj rzadko i wyłącznie w akcie desperacji poszukują stref erogennych ukrytych pod fałdkami tłuszczu.

  Nie wiem, która teoria jest prawdziwa. Ma to dla mnie mniej więcej takie znaczenie jak ta karteczka z narysowanymi kręgami od Pani Doktor i wypowiedziana przez nią informacja na temat mojego potencjalnego porażenia. Liczyłem na znacznie więcej. Niekoniecznie dobrych informacji. Dobre wiadomości mogę sobie wygenerować sam, za pomocą pomarańczowych tabletek. Chciałem brutalnej prawdy. Chciałem znać przyszłość. Nie wiem dlaczego w tym celu zapłaciłem Pani Doktor. To nie jej wina, że nie potrafiła mi odpowiedzieć na żadne z istotnych pytań. Tak, jak całkiem być może miała po prostu brzydkich dziadków od strony mamy i genetyczną skłonność do nadwagi po tacie. Powinienem postawić tarota.

Niestety, mam problem z wiarą we wszystko co nadprzyrodzone. Większy, niż z pourazowym uzależnieniem od opiatów. I dlatego muszę czekać kolejne sześć tygodni w stanie bardzo upokarzającej (pamiętajcie o tym, moi Wszyscy Bezcenni Opiekunowie!) zależności od otoczenia,  a później zapłacić absurdalnie dużo (w stosunku do rynkowej ceny morfiny) za tomografię i wybitnego ortopedę. Tym razem postaram się, żeby nie był ani gruby, ani brzydki. Estetyka w służbie zdrowia jest niemniej ważna od nowoczesnego sprzętu diagnostycznego. Skoro już ten wypadek zmienił wszystko (wciąż nie mogę się zdecydować czy na gorsze - nie tylko w związku z atrakcyjną opcją na opiaty) postanowiłem żądać od życia standardów chorowania jakich nauczyły mnie amerykańskie seriale medyczne.

Wam również życzę. Życiowych standardów z Waszych ulubionych seriali, a nie chorowania. Choć bez drugiego zdania ostatni akapit byłby o wiele fajniejszy. 

7/07/2010

Ósmy krąg.


Łatwiej odpowiadać. Zwłaszcza, odkąd stały dostęp do Google pozwala sprawdzić wszystko. Zadawanie pytań wymaga więcej wysiłku. I naraża na konieczność wysłuchiwania wymijających, idiotycznych, albo nieprawdziwych odpowiedzi.

Nie wierzcie nikomu, kto zapewnia Was, że nie ma głupich pytań. To podstęp. Pytania są zazwyczaj krótsze od odpowiedzi, dlatego szybciej można wykpić pytającego  i zawsze następuje po nich pauza, więc można je zbyć zdawkową odpowiedzią.

Wolę odpowiadać. Dlatego nie mam nic do napisania w kwestii śmierci. Nawet, jeżeli w domyśle jest to konkretna, niedawna śmierć kogoś bliskiego. Jeżeli miałbym potraktować temat całkowicie uczciwie, to przecież nawet przy  bliskości musiałbym postawić znak zapytania. I powstrzymać się przed złośliwymi uwagami na temat dyżurnych żałobników, którzy niekoniecznie stawiają jakiekolwiek znaki introspekcyjnej interpunkcji.

Nie wierzę w żadne odpowiedzi dotyczące umierania. Na tym gruncie dobrze dojrzewają jedynie pytania retoryczne. Najszybciej te, które rodzą wątpliwości i wyrzuty sumienia.

 Opowieści takie jak ta nie kończą się wraz z pogrzebowymi ceremoniałami.  Wierzę, że trzeba pamiętać. Więc odtwarzam bez końca te kilkanaście wspólnych nocy na przestrzeni wielu lat. Zastanawiam się, czy można było inaczej poprowadzić  dialogi, czy można było gdzieś wstawić jakiś niezbędny monolog. I przede wszystkim, próbuję nie myśleć o tym, że mogło to cokolwiek zmienić.  Zwłaszcza, że w tej sprawie cokolwiek mogło zmienić wszystko. 

5/29/2010

Dziesiąta muza.

Obejrzałem film w kinie. O miłości. Z gejowskim seksem analnym, oszustwami ubezpieczeniowymi, więzieniem i Dżimem Karejem. To nie był zły film, to nie było kiepskie kino, chociaż można było nakręcić go lepiej, a fotele mogły mieć podnóżki. Zawsze można wszystko zrobić lepiej.

Oglądam setki filmów. Także w kinach. O ile nigdy żadna sala nie spełniła moich oczekiwań względem podnóżków, o tyle niektóre filmy zapamiętuje. Nie zdarza mi się jednak wzbudzić w sobie tyle entuzjazmu, żeby dobrowolnie o tym pisać. Gdyby mi się chciało, zostałbym przecież recenzentem, a nie sprzedawcą fikcji.  Co wcale nie znaczy, że zostałem tym kim jestem, ponieważ chciało mi się coś innego. Raczej dlatego, że nie chciało mi się nic.

Piszę, że obejrzałem akurat ten film, ponieważ jak nigdy identyfikuję się z głównym bohaterem. I wątek gejowski nie ma tutaj nic do rzeczy. Przykro mi chłopcy, cieszcie się dziewczęta.  Scenariusz oparty jest na faktach. Podobno ściśle. To dobrze.

 Dobrze nie być jedynym facetem na świecie, który tak panicznie boi się odrzucenia, że wydaje majątek na zaspokajanie potrzeb wszystkich wokół. Bez względu na to, czy ich lubi, kocha czy nie znosi.

Nie podaje tytułu, bo przecież tutaj wcale nie chodzi o to, żeby Was zachęcić do oglądania filmów, ani tym bardziej do wydawania pieniędzy na bilety.

To nie jest opowieść o kinematografii, to jest dowód na samoświadomość. Oraz solenne zapewnienie, że nic z niej nie wynika.