5/29/2010

Dziesiąta muza.

Obejrzałem film w kinie. O miłości. Z gejowskim seksem analnym, oszustwami ubezpieczeniowymi, więzieniem i Dżimem Karejem. To nie był zły film, to nie było kiepskie kino, chociaż można było nakręcić go lepiej, a fotele mogły mieć podnóżki. Zawsze można wszystko zrobić lepiej.

Oglądam setki filmów. Także w kinach. O ile nigdy żadna sala nie spełniła moich oczekiwań względem podnóżków, o tyle niektóre filmy zapamiętuje. Nie zdarza mi się jednak wzbudzić w sobie tyle entuzjazmu, żeby dobrowolnie o tym pisać. Gdyby mi się chciało, zostałbym przecież recenzentem, a nie sprzedawcą fikcji.  Co wcale nie znaczy, że zostałem tym kim jestem, ponieważ chciało mi się coś innego. Raczej dlatego, że nie chciało mi się nic.

Piszę, że obejrzałem akurat ten film, ponieważ jak nigdy identyfikuję się z głównym bohaterem. I wątek gejowski nie ma tutaj nic do rzeczy. Przykro mi chłopcy, cieszcie się dziewczęta.  Scenariusz oparty jest na faktach. Podobno ściśle. To dobrze.

 Dobrze nie być jedynym facetem na świecie, który tak panicznie boi się odrzucenia, że wydaje majątek na zaspokajanie potrzeb wszystkich wokół. Bez względu na to, czy ich lubi, kocha czy nie znosi.

Nie podaje tytułu, bo przecież tutaj wcale nie chodzi o to, żeby Was zachęcić do oglądania filmów, ani tym bardziej do wydawania pieniędzy na bilety.

To nie jest opowieść o kinematografii, to jest dowód na samoświadomość. Oraz solenne zapewnienie, że nic z niej nie wynika.