7/07/2010

Ósmy krąg.


Łatwiej odpowiadać. Zwłaszcza, odkąd stały dostęp do Google pozwala sprawdzić wszystko. Zadawanie pytań wymaga więcej wysiłku. I naraża na konieczność wysłuchiwania wymijających, idiotycznych, albo nieprawdziwych odpowiedzi.

Nie wierzcie nikomu, kto zapewnia Was, że nie ma głupich pytań. To podstęp. Pytania są zazwyczaj krótsze od odpowiedzi, dlatego szybciej można wykpić pytającego  i zawsze następuje po nich pauza, więc można je zbyć zdawkową odpowiedzią.

Wolę odpowiadać. Dlatego nie mam nic do napisania w kwestii śmierci. Nawet, jeżeli w domyśle jest to konkretna, niedawna śmierć kogoś bliskiego. Jeżeli miałbym potraktować temat całkowicie uczciwie, to przecież nawet przy  bliskości musiałbym postawić znak zapytania. I powstrzymać się przed złośliwymi uwagami na temat dyżurnych żałobników, którzy niekoniecznie stawiają jakiekolwiek znaki introspekcyjnej interpunkcji.

Nie wierzę w żadne odpowiedzi dotyczące umierania. Na tym gruncie dobrze dojrzewają jedynie pytania retoryczne. Najszybciej te, które rodzą wątpliwości i wyrzuty sumienia.

 Opowieści takie jak ta nie kończą się wraz z pogrzebowymi ceremoniałami.  Wierzę, że trzeba pamiętać. Więc odtwarzam bez końca te kilkanaście wspólnych nocy na przestrzeni wielu lat. Zastanawiam się, czy można było inaczej poprowadzić  dialogi, czy można było gdzieś wstawić jakiś niezbędny monolog. I przede wszystkim, próbuję nie myśleć o tym, że mogło to cokolwiek zmienić.  Zwłaszcza, że w tej sprawie cokolwiek mogło zmienić wszystko. 

5/29/2010

Dziesiąta muza.

Obejrzałem film w kinie. O miłości. Z gejowskim seksem analnym, oszustwami ubezpieczeniowymi, więzieniem i Dżimem Karejem. To nie był zły film, to nie było kiepskie kino, chociaż można było nakręcić go lepiej, a fotele mogły mieć podnóżki. Zawsze można wszystko zrobić lepiej.

Oglądam setki filmów. Także w kinach. O ile nigdy żadna sala nie spełniła moich oczekiwań względem podnóżków, o tyle niektóre filmy zapamiętuje. Nie zdarza mi się jednak wzbudzić w sobie tyle entuzjazmu, żeby dobrowolnie o tym pisać. Gdyby mi się chciało, zostałbym przecież recenzentem, a nie sprzedawcą fikcji.  Co wcale nie znaczy, że zostałem tym kim jestem, ponieważ chciało mi się coś innego. Raczej dlatego, że nie chciało mi się nic.

Piszę, że obejrzałem akurat ten film, ponieważ jak nigdy identyfikuję się z głównym bohaterem. I wątek gejowski nie ma tutaj nic do rzeczy. Przykro mi chłopcy, cieszcie się dziewczęta.  Scenariusz oparty jest na faktach. Podobno ściśle. To dobrze.

 Dobrze nie być jedynym facetem na świecie, który tak panicznie boi się odrzucenia, że wydaje majątek na zaspokajanie potrzeb wszystkich wokół. Bez względu na to, czy ich lubi, kocha czy nie znosi.

Nie podaje tytułu, bo przecież tutaj wcale nie chodzi o to, żeby Was zachęcić do oglądania filmów, ani tym bardziej do wydawania pieniędzy na bilety.

To nie jest opowieść o kinematografii, to jest dowód na samoświadomość. Oraz solenne zapewnienie, że nic z niej nie wynika. 

5/11/2010

Magnez, potas i witaminy.


         Nic mi się nie śni nocą. Nie pamiętam. Bez względu na to, o której godzinie się budzę, myślę wyłącznie o tym co zrobić, żeby spać dalej. Nie mam czasu, żeby zapamiętywać sny. Nawet jeżeli nie udaje mi się nic sensownego wymyślić i muszę na kilkanaście godzin opuścić łóżko.


Sny, o których myślę tygodniami, przychodzą kiedy położę się na chwilę. Bez zamiaru zasypiania. Zasadniczo, najczęściej mam nawet silne postanowienie powrotu do postawy pionowej za kilka minut. Wbrew licznym doświadczeniom, które obrazują nonsens tego typu planów.



Na przykład w piątek. Postanowiłem odpocząć. Tylko przez chwilę. Położyć się na moment po zjedzeniu porcji makaronu z pesto i mozzarellą. Z okazji zrzucenia z siebie garnituru. Zrzucanie odzieży jest moim ulubionym pretekstem żeby się położyć. Tak, doskonale zdaję sobie sprawę, że rozbieranie się powinno być zalążkiem zupełnie innej aktywności. I powinno być powiązane z rozbieraniem kogoś. Wiem jednak również, że trzeba ustalić sobie jakąś hierarchię potrzeb. Robię to. Zasypiam i śnią mi się koszmary.


Mieszkam z Tomkiem T. Sypiamy w sypialni, która wygląda dokładnie tak jak moja prawdziwa, ale nie razem. Zmieniamy się w łóżku. Nie mamy z tego tytułu żadnych konfliktów. Problemy związane ze współżyciem nie istnieją dzięki małemu urządzeniu zamocowanemu obok lampki nocnej. Wygląda jak stare radio samochodowe i ma mały, ciekłokrystaliczny wyświetlacz w kolorze zielonym. Z łatwością odczytuję z niego w jakim Tomek jest nastroju, co planuje i czego ode mnie oczekuje. Teraz ja leżę w łóżku i wiem, że Tomasz będzie miał gości. Wiem, kto ma do niego przyjść i napawa mnie to lękiem. Nie wierzę, że mógłby mi zrobić coś takiego. Czyżby on nie korzystał z takiej samej maszyny, która mówi mu o moich potrzebach? Te rozważania mnie przerażają.



Nie zdążę przemyśleć tego incydentu. Przed łóżkiem, na którym wciąż leżę, pojawiają się dwaj chłopcy. Michał R. i Krzysztof P. Kątem oka zerkam na przestrzeń obok lampki nocnej, ale wyświetlacz pokazuje tylko cienką, zieloną linię. Tomek zniknął. Nie wiem co robić. Powinienem rzucić się na intruzów z pięściami czy ich przepraszać? Za przeszłość, nie za tę absurdalną sytuację. Decyduję się przepraszać i napierdalać jednocześnie. Nie mam jednak siły wykrztusić z siebie słowa, nie mówiąc już o demonstrowaniu umiejętności walki uliczno-sypialnianej.



Obudziłem się w bardzo kiepskim nastroju. Nie chciałem spać dalej, co mi się przecież nie zdarza. Leżałem wyczerpany, a piątkowy wieczór nie mógł mi już przynieść pożądanego ukojenia.

Myślę o tym do dzisiaj. Bez żadnych wniosków, ani nawet ochoty do wyciągania ich. Chciałbym więcej sypiać i mniej pamiętać. Tylko tyle.

5/09/2010

Falstart.



Och. Byłoby tak pięknie że ach, gdybym nie miał już nikomu nic do napisania. Tutaj przecież właśnie tyle. Nic.  Gdzie indziej* jednak zdecydowanie za dużo.  Dużo za dużo, żeby chcieć jeszcze czegokolwiek.

Trzy nieopisane  miesiące nie były nieopisanie miłe [w nawiasie kwadratowym mogę nawet podkreślić, że tylko jeden z nich miałby szansę załapać się do mojego prywatnego top ten ulubionych miesięcy  (w kwadratowym dlatego, żeby w zwykłym, na przykładzie tego podkreślenia, zwrócić uwagę na żenujący spadek jakości  sarkazmu, zachowując przy tym reguły równań matematycznych, albowiem w naukach ścisłych ostatnia nadzieja, kiedy na cynizm jest już najwyraźniej za późno)], a byłoby zdecydowanie lepiej, gdyby właśnie tutaj były opisywane, a nie gdzie indziej, a nie inaczej.

*Inaczej to nie zawsze znaczy gorzej. Gorzej, to znaczy pisać tysiące esemesów do niewłaściwych adresatów. Takich, którzy nie będą uprzejmi  przeczytać ze zrozumieniem. Nie wspominając nawet o   podjęciu próby uwierzenia w szczerość intencji autora wiadomości. Daję to Państwu pod rozwagę, ponieważ skądinąd wiem, że nie jestem odosobniony w tej formie artystycznego wyrazu w sytuacjach emocjonalnie trudnych. Zamiast pisać prywatne listy i wiadomości, załóżcie bloga. Zdecydowanie zwiększy to Wasze szanse na pozyskanie zainteresowanych treścią odbiorców. I  dobrze rokuje na poprawę formy. W końcu trzeba się bardziej wysilić, kiedy nie można pisać wprost.

Jest takie słowo, które od jakiegoś czasu usiłuje mnie zmuszać do nieustannego stosowania się. Wydaje się tak dobrze opisywać wszystko w moim życiu, że powinno stanowić moje dwusylabowe CV. Chciałoby, żebym wypowiadał je za każdym razem, kiedy poznaje kogoś nowego, zawsze kiedy trzeba powiedzieć coś o sobie.  Jest tak bezczelne, że postanowiło zostać samodzielnym tytułem tej notatki, chociaż miała być o czymś zupełnie innym. Nie dam się sprowokować. Kończę.  



1/24/2010

Nie ważne kto urodził, ważne kto wychował.






Sam sobie je stworzyłeś. Piekło. Ty. W tym przypadku to oczywiście oznacza, że ja.  Sam sobie jestem winien. I Ty też sobie jesteś. Zawsze. Przecież mogłeś go w ogóle nie poznawać, wystarczyło pójść wtedy gdziekolwiek indziej niż poszedłeś. Pojechać do innego miasta, albo w ogóle nie wracać z emigracji na którą wprawdzie nigdy się nie udałeś, ale przecież mogłeś. Prawda?  Ja też mogłem wcześniej spróbować z kimś innym, wystarczyło się troszkę bardziej postarać. Wysilać się częściej.


Zasadniczo, to sam sobie winny był nie tylko świętej pamięci kolega Paweł umierający pod wpływem chuj wie czego w krzakach za granicą województwa, a może i świata. Prywatne piekło tworzy sobie także brzydki przechodzień na którego spada lodowy sopel z samego frontu ładnej kamienicy i uderza na tyle niefortunnie, że zamiast zabić czyni rośliną, do końca chlorofilowego życia uzależnioną od niezbyt sympatycznej rodziny. Przecież mógł wybrać inną ścieżkę.  Na przykład tę obok wysokiego, szarego bloku. Na nim nie ma żadnych sopli. Także lodowych.


Zdaje się, że powinniście skomentować (gdybym dał wam taką możliwość), że to nie tylko banał ale i gorzej, bo nieprawda. Przecież wprawdzie jesteśmy panami i paniami własnego losu, wicehrabiami i wicehrabinami wolnej woli,  ale niekiedy winny jest po prostu przypadek, pech, ewentualnie skurwysyn z obrzynem wyłaniający się z ciemnej uliczki, która akurat prowadzi do naszego mieszkania.


Pewnie macie rację. Jak zwykle. Wasze argumenty  mnie przekonują. To nie ja zgotowałem sobie ten los. To nie Ty stworzyłeś sobie to piekło. Chodźmy stąd.